Siedzę z Synem w karczmie. Jak zawsze poddenerwowana. Uczucie permanentnego niepokoju weszło mi już w krew. Bo na przykład Syn mógłby nagle oznajmić mi, że on nie ma ochoty tutaj siedzieć i żadna próba mej perswazji nie przekonałaby go do zmiany zdania. Fakt złożonego u kelnera zamówienia rownież nie odegrałby tu najmniejszego znaczenia. Jego chwilowe pragnienie, powiedzmy, zabawy nad basenem stałoby się wtenczas absolutnym priorytetem. 
Dlatego zawsze muszę mieć kilka planów awaryjnych podtrzymujących jego dobre i przyjazne samopoczucie. Dzisiaj zabrałam telefon i w czasie oczekiwania na zamówienie przyobiecałam bajkę na YouTube. Niestety, plan mój wzięło w łeb, bo urocza podlaska wieś ma w zwyczaju alienację wirtualną. Internet bywa tu rzadkim gościem. Więc, o zgrozo, bajki nie będzie. Na szczęście Syn znalazł ukojenie w pisaniu wiadomości do swojego taty. Nawet nie przeszkadza mu fakt, że brak zasięgu uniemożliwia konwersację. Jednokierunkowy kanał zaspokoił go.
Tymczasem do karczmy weszła dziesięcioosobowa rodzina. Goście usadowili się przy sąsiadującym z nami stole. Wśród nich młoda kobieta z dziecięciem w wózku. Wózek stoi obok mnie więc zerkam do środka. Para radosnych oczu spogląda na mnie i się uśmiecha. Dziecko ma kilka miesięcy. Macha nóżkami, bawi się zabawką wiszącą nad jego głowa i tylko w sobie zrozumiałym języku gada coś cichutko. Trwa to z dziesięć minut. 
Zerkam w telefon i budzi się we mnie przerażenie - wskaźnik baterii pokazuje tylko 7%! Wdech wydech. Mam nadzieję, że zdążą nam przynieść jedzenie zanim telefon padnie... Zerkam znowu na sąsiadów. Kobieta bierze dziecko na ręce po czym sadza je na swoich kolanach. Rozmawia z rodziną a dziewczynka rozgląda się z zaciekawieniem i uśmiecha. Nie potrzebuje od matki nic więcej. Wystarczy jej dotyk. Ja po dziś dzień mam trudność aby w obecności prawie sześcioletniego Syna porozmawiać z kimkolwiek. Syn domaga się dwustu procent mojej uwagi. Stąd obserwacja tej małej istoty tak mnie pochłonęła. Nie dowierzam wprost, że dziecko może być tak przyjemne i wdzięczne... 
Coż za ulga - zjawia się kelner z naszym jedzeniem :) Syn zamówił pizzę hawajską, z której, już wiem, że będzie wyjmował ananasa. Bierze kawałek pizzy i nakłada na swój talerz. Zaraz poprosi mnie o pokrojenie na kawałki, bo czynność odgryzania obrzydza go.
- Mamooo, pokrój mi proszę na kawałki - moje deja vu sie urzeczywistnia...
Biorę czyste sztućce i kroję ząbek pizzy. Wiem nawet jak muszę pokroić aby Syn nie skomentował lub, co gorsza, nie oburzył się uzyskanym kształtem kawałków. Syn wyjmuje spod sera kawałek ananasa i rzuca nim na mój talerz co w dodatku rozbawia go w wręcz psychopatyczny sposób. Ananas chybił i spadł na moją nogę. Nie znoszę tych jego dowcipów, które z punktu widzenia niezależnego obserwatora są przejawem kompletnego braku wychowania! Gdyby to był przypadek to przemilczałabym. Ale premedytacja jego czynu podnosi mi skutecznie ciśnienie!
- Synu! Zabierz to z mojej nogi! - podsuwam mu miseczkę na odpadki i oświadczam, że tutaj ma wkładać to czego nie zje, bo oczywistym jest, że tak obrzydliwe fragmenty pokarmu nie mogą pozostać na jego talerzu...
- Ale ja nie wezmę tego ręką! - odpowiada Syn z jednoczesnym oburzeniem, że jego dowcip mi się nie udzielił.
- Więc weź to przez chusteczkę - oznajmiam, podając mu serwetkę. Syn posłusznie bierze chusteczkę i chwyta kawałek ananasa spoczywający na moim udzie. Po czym odkłada go do miseczki na odpadki.
Wokoło mnie wybuchają fanfary. Oczyma mojej wyobraźni odstawiam głupkowaty taniec radości :D Bo to doprawdy rzadkość aby moja prośba / polecenie zostało tak po prostu zrealizowane przez Syna. Czy to w temacie porannego ubierania się, czy przyjścia na kolację, posprzątania zabawek, podniesienia czegoś co sam zrzucił, wytarcia własnego tyłka (sic!) - zawsze przeciągamy linę i prezentujemy pokaz sił. 
A tymczasem matka z sąsiedztwa najadła się, napiła, pośmiała z towarzyszami. I to wszystko z dzieciną na kolanach, której ani razu nawet nie usłyszałam, bo tylko się uśmiechała...
A ja każdego dnia orzę i orzę... Żeby nie powiedzieć - zapierdalam w pocie czoła. Jak się uda to coś przegryzę. A i czasem nawet popiję co by się nie zakrztusić ;) Czasem coś wyrośnie na tej polanie - jakiś mak albo mlecz. Wtedy jak wariatka podlewam i chronię nawet przed wiatrem. Jak kwoka chowająca pisklęta pod skrzydłami. Bo wiem, ze gleba nieurodzajna... Ale skoro nawet w Arabii Saudyjskiej uprawiają zboże to chyba wszystko jest możliwe? :) 
PS. Uprawa zboża w Arabii Saudyjskiej pochłania kosmiczne ilości wody...
Komentarze
Prześlij komentarz